czwartek, 15 grudnia 2016

Zagubiony W Tobie CZĘŚĆ PIERWSZA


Oto przedstawiam Wam pierwszą część opowiadania.
Co do błędów - na pewno kiedyś je znajdę.
Może nie jest ciekawie i trochę dziwnie.
Ale wszystko się rozwija.


Pisane dla Ali.


Zdjęcie autorstwa: Marysia Nalepa


CZĘŚĆ I



Jest za późno. Sprawiasz, że chcę krzyczeć. Mam ochotę walczyć. Potem cała siła znika. Razem z tobą. Rano się budzę, czuję lęk. Ktoś zabrał mi oddech. Sprawiasz, że chcę umrzeć.
Inni krzyczą: nie przestawaj oddychać.
Nie lubię cię. Chcę wrzeszczeć. Zostaw mnie wreszcie, widzisz, że nie mam sił. Mam dość tego szeptu, twojego głosu, lepkiego.
Czemu wszyscy każą mi walczyć? Nie poddawać się? Jak dużo muszę znaczyć. Dla ciebie nic prawda?
Mam dość tego, że się budzę, otwieram oczy i biorę oddech.

„Znowu bawisz się w pisarza z depresją” - tak powiedziałby Mark. Gdyby tylko tu był i mógł patrzeć na swojego przyjaciela, który teraz garbił się na krześle. Brązowe, ciemne i gęste włosy opadały mu na oczy, kolczyk w wardze nagle zaczął mu przeszkadzać. Wstał z krzesła i przeciągnął się, gniotąc kartkę, która po chwili spłonęła w jego dłoni. Otrzepał skórę z popiołu.

Na lewą rękę założył czarną rękawiczkę, z materiału przypominającego skórę, sięgająca do łokcia. Spojrzał przez okno. Nie padało, ale pewnie było zimno. Na moment zatrzymał się, widząc jakiegoś ptaka, który usiadł na parapecie. Podskakiwał na małych nóżkach i cicho ćwierkał.

- Co jedzą ptaki? - stuknął palcem w szybę.

Mały ptak wbił w niego wzrok. Po chwili odleciał. Chłopak wzruszył ramionami i sięgnął z fotela szarą bluzę.

- Pewnie wyglądam nieciekawie.

Wziął z kuchni jakieś ziarna słonecznika i dyni. Otworzył okno i wysypał je na parapet. Mark siedział na ławce.

Kilka minut później już biegł w stronę Marka. Blondyn miał na sobie spodenki do kolan. Potrafił założyć je nawet zimną, kiedy był mróz i śnieg…

- Nie zapalisz się? - Mruknął na powitanie i usiadł obok niego.

Mark spojrzał na chłopaka, odgarniając sobie grzywkę. Był, mimo swojej śniadej skóry, bledszy niż zazwyczaj. Pod oczami widział cienie. Usta miał suche, a w tych ciepłych czekoladowych oczach nie mógł znaleźć żadnej energii.

- Daj spokój, ciepło jest! - Wyszczerzył się i z dumą poprawił sobie nogawki.

Max wywrócił tylko oczyma i złapał przyjaciela za nadgarstek, ciągnąc w górę.

- Nie będę przynosić ci aspiryny jak będziesz umierać z gorączką – złapał go pod ramię.

- Mamo, nie krzycz. - Wymruczał blondyn i oparł się lekko o starszego.

- Lizaki?

Blondyn pociągnął go tylko w stronę sklepiku. Cały czas patrzył na niego. Miał wrażenie, że w każdym momencie po prostu się rozpędzi i skoczy z mostu. Optymalnie pod samochód, bo do mostu w pobliżu nie było. Cokolwiek.

- Martwię się o ciebie, Max. - szepnął, wkładając sobie lizaka do ust.

Brązowooki przez chwilę nie mówił nic, patrząc jak młodszy oblizuje usta i lizaka. Przygryzł wargę.

- Nie musisz.

- Ostatni raz też nie musiałem, a… - nie skończył.

Max przytknął mu palec do ust.

- To było zupełnie coś innego. - Zabrał mu lizaka.

- Widzę, że coś jest nie tak.

- To śmierć. Śmierci nie cofniesz, Mark.

Blondyn zmarszczył brwi. Chłopak wyrzucił lizaka i usiadł na ławce, chowając twarz w dłonie. Usiadł koło niego, opierając się o niewygodne oparcie.

- Max… - Szepnął,

Starszy tylko oparł głowę o jego ramię i zamknął oczy.

- Nie chcę nic mówić. Słowa to czasami gówno.

*
Wstał z łóżka owijając się w kołdrę. Nie musiał wychodzić, wiedział, że jest zimno. Schował białe skrzydła. Skrzywił się lekko. Dlaczego nie mogło być pięknie jak w filmach? Gdzie skrzydła albo znikały, albo bezproblemowo można było je chować. Oczywiście, trzeba się bardziej męczyć. Chować je, wtapiać w skórę na plecach. Nie dość, że boli, to jeszcze ma się wrażenie, że pod którą na plecach pełzają małe robaki. Przynajmniej on tak czuł... Czy to by było takie dziwne, gdyby paradował po mieście ze skrzydłami?

Yuki dalej spała. Dziwiło go to, że ciągle przy nim jest. Jeszcze nie wybuchła. To chyba prawda, co mówił o niej Adrien. Ta niska dziewczyna ma bardzo dziwny charakter.

Szybko się ubrał, teraz stał przed lustrem i układał swoją jasnoblond grzywkę. Przesunął jeszcze bezbarwną pomadką po ustach i podkładem przyklepał cienie pod oczyma. Uśmiechnął się do siebie, z dumą patrząc na bluzę z jednorożcem.

Złapał za aparat i wyskoczył z mieszkania, cicho zamykając drzwi. Zapomniał telefonu – trudno, najwyżej Yuki utnie mu głowę.

Starał się jak najciszej zbiec po schodach. Może byłoby to łatwiejsze, gdyby zawiązał sznurówki?
Wiązanie sznurówek jest dla słabych.

- Oj Jackson, Jackson, zabijesz się kiedyś, zwolnij.

Zatrzymał się gwałtownie i rozejrzał. Zawsze tak mówiła. Kiedy biegał za szybko, w samych skarpetkach po śliskiej podłodze. Poprawiała mu szalik zanim wyszedł na dwór.

Nie lubił tego. Kiedy miał omamy. Jego mózg przywoływał jej głos. Ciepły, lekko drżący, często pełen irytacji. Wiedział, że nie wróci.

Pokręcił tylko głową i wyszedł na zewnątrz. Było zimno, czuł to. Jeszcze potrafił coś czuć. Jeszcze sąsiadka odpowiedziała mu na dzień dobry. Jeszcze istniał...


Kucnął na chodniku i zrobił zdjęcie mrówkom. Patrzył przez chwilę jak biegają wokół mrowiska. Takie małe, a jakie szybkie. Naciągnął kaptur na głowę i ruszył przed siebie. Miał po prostu ochotę się przejść. Pochodzić, pooddychać świeżym powietrzem, dać Yuki odpocząć.

Albo chciał poczuć się jak dawniej.

Tylko nic już tak nie będzie. Wiedział co to śmierć, wiedział, że nie można się z nią bawić. Nawet Adrien próbował. Zabrała kawałek Jacksona ze sobą. Spojrzał na swoje dłonie. Blade.

Ciekawe czy będzie jak w książkach, czy tak jak uczył go Adrien. Będzie robił się coraz bledszy, niewyraźny. Będzie znikać, rozpływać. Jak mgła. Tracić powoli siły i energię do życia. Coś jak umieranie.

W podręcznikach, to był tylko mit, krótka legenda, opowiadająca o czterech dziwnych ludziach. Każdy z nich umiał coś innego. Jeden bawił się wodą, kolejny ogniem, trzeci światłem a ostatni tańczył z wiatrem. Jeśli jeden z nich umarł, reszta w ciągu tygodnia cierpiała straszliwie, po czym również zostawali pochłonięci przez śmierć.

Adrien opowiadał całkiem inaczej. Zawsze potrzebne są cztery osoby. Cztery różne Moce. Bez jednej czworokąt nie działa. Umiera jedna, za nią kolejne. Powoli. Coś na kształt rozmywania, znikania w powietrzu.

Znowu spojrzał na swoje dłonie. Albo popadał w paranoję, albo był niemal pewny, że wczoraj były mniej blade. Tęsknił za nią, ale nie chciał umierać. Za dużo odcinków My Little Pony zostało do obejrzenia, nie mówiąc o nowym sezonie.

Objął się ramionami i szybkim krokiem ruszył w stronę cukierni. Robiło się coraz zimniej. Motyle nie lubią zimna.

- O kurczaczki – mruknął pod nosem, kiedy wszedł do środka.

Uderzył go miły zapach słodkich babeczek i gorącej czekolady. Zatarł ręce. Pieniądze w kieszeni niemal zaczęły go palić, kiedy sprzedawczyni za ladą miło się uśmiechnęła.

*
Mógł stać. Mógł iść. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Kaptur zasłaniał jego twarz. Stał na środku chodnika. Każdy go omijał, czasami potrącał lub przeklinał. A on widział, słyszał, czuł. Ich bicie serc, chaotyczne myśli, ciepło. Mógł zabrać każdego, w dowolnym momencie. Ciekawe czy oni wiedzą? Widzą? Jak stoi i każdego obserwuję, oddychając w rytm bicia ich serc?

Zaczął powoli iść. Wolno, przed siebie. Dłonie wsunął w kieszenie bluzy. Było późno. Czuł, jak deszczowe chmury zbierają się nad miastem, jak rosa osadza się na trawie.
Panował nad tym.

Zawiesił wzrok na dziewczynie, która siedziała w małej kawiarni. Piła wodę. Patrzył jak przełykała, a jedna kropla wody spływała po jej brodzie. Uniósł jeden kącik ust. Nagle reszt woda z butelki wylała się na jej twarz. Jakby kazał swojemu psu zaszczekać.

Ruszył dalej. Szedł w stronę szpitala.

Wszedł do środka i ruszył pierwszym lepszym korytarzem. Okropny, szpitalny zapach. Nienawidził tego miejsca z całego swojego zimnego serca.

Widział tu całe życie. Pierwsze oddechy i ostatnie. Uśmiechy i łzy. Słyszał modlitwy. A co mógł zrobić?

Tylko zapewniać i obiecywać.

Usiadł przy stoliku w małej stołówce. Uderzył palcami w blat, tak, że kilka kropel wody z kubka poleciało na jego dłoń.

Wstał.

Zatrzymał się dopiero przy drzwiach od sali operacyjnej. Było tu kilka osób. Modlili się. A nikt go nie widział. Spojrzał na swoje odbicie w szybie. Ciemne blond włosy, różnokolorowe oczy i ściśnięte usta.

Adrien spojrzał na tych ludzi. Ich córka właśnie umierała na stole operacyjnym.

A on mógł tylko obiecywać.

*

Ciemny kształt przemykał między uliczkami. Szybko opuszczał miasto. Pragnął jak najszybciej poczuć pod łapami trawę i miękką ziemię.

Olbrzymia wilczyca wybiegła z ciemnej uliczki i ruszyła w stronę wsi. Wyglądała pięknie. Potężne łapy nie pozostawiały po sobie żadnego dźwięku. Mięśnie idealnie ze sobą współgrały. Szare futro falowało od pędu. Niebieskie oczy zdawały się świecić.

Wilczyca wreszcie dotarła do polnej drogi. Biegła coraz szybciej, w stronę lasu. Starała się nie zostawić po sobie żadnego śladu. Może tego potrzebowała? Tak jak oni czasem muszą rozłożyć skrzydła ona musi być wilkiem.

Kiedy wbiegała do lasu, czuła się jakby ktoś okrywał ja kocem. Delikaty zapach, miękkie poszycie niemal pieszczące jej łapy, półmrok i uczucie wolności.

Zatrzymała się na środku i rozejrzała się. Czuła się jak królowa. Teraz była najsilniejsza. Zagłuszyła wyrzuty sumienia. Jackson przez to kilka minut sobie poradzi.

*

- Nie masz mnie – szepnął drżąc.

Czuł, jak ciemna postać delikatnie przesunęła palcami po jego ramieniu. Była tuż za nim. Czuł na karku jej oddech. Gęsia skórka.

- Nie masz mnie. - Warknął, czując jak trzęsie się mu głos.

Objęła go ramionami. Ciemna istota, przypominająca człowieka, bez twarzy i cała czarna. Szeptała mu do ucha i kładła ręce na ramionach.

- Nie masz – tracił siły.

Nie widział gdzie jest. To był dziwny pokój. Bez okien, Ciemny, jednak widział wszystko.

- Ale jak to nie? - Od tego głosu cały się spiął. - Ja jestem zagubiony w tobie.

Max zerwał się na równe nogi, niemal spadając z łóżka. Oddychał szybko, w uszach mu szumiało, czuł jak szybko bije mu serce. Drżącymi rękami przetarł twarz – była cała we łzach.

Powoli wstał, łapiąc się krzesła. Cały się trząsł, był w zbyt dużym szoku. Nie słyszał nawet swojego szlochu. Zapalił światła, wszędzie gdzie się dało. Wszedł do kuchni i oparł się ramionami o blat, pozwalając aby kilka łez spadło na podłogę. Otworzył szafkę, wyciągając tabletki. Już nawet nie pamiętał na co. Lepszy sen, uspokojenie, przeciw depresji, ziołowe, witaminy.

Połknął i popił wodą z kranu. Osunął się na podłogę. Teraz słyszał już tylko swój przyspieszony oddech. Plecy zaczęły go boleć i swędzieć. Nie robił tego od kilku dni. Zdjął z siebie koszulkę – nie pomogło.

Wstał. Założył trampki, nie zawiązując sznurowadeł. Plecy bolały coraz bardziej. Wyszedł z mieszkania i zaczął się wspinać po schodach. Po kilku minutach już stał na dachu. Patrzył na niebo. Gwiazdy. Potem spojrzał w dół.

Było zimno, wiał wiatr. On miał wrażenie, że płonie. Odgarnął sobie ciemną krzywkę z oczu i oblizał dolną wargę. Lekko się uśmiechnął, czując chłód metalowego kolczyka. Zacisnął dłonie w pięści. Może to adrenalina? Leki? Pozostałości po koszmarze?

Zaczął biec.

Krawędź była coraz bliżej,a on wydłużał krok, biegnąc coraz szybciej. Była już blisko. Odbił się od niej i skoczył. Wysokość i pęd na moment zabrały mu całkiem oddech. Przez sekundę spadał.

Potem nie wytrzymał.

Skóra na plecach pękła. Krople krwi spłynęły po jego śniadej skórze, by po chwili mogły okazać się skrzydła. Wrzasnął. Bolało. Ale czuł taką ulgę.

Rana szybko się zagoiła, teraz pozostała tylko ekscytacja. Poruszył skrzydłami i wzbił się w górę. Wyżej. Przymknął oczy, czując jak wiatr obija mu twarz. Skrzydła płonęły. Miał tylko szczerą nadzieję, że nikt go nie zobaczy i Adrien nie urwie mu głowy. Nie zapanuje nad ogniem, zbyt długo chował skrzydła. Uczucie podobne do tego, kiedy ktoś siedzi za długo na jednej nodze – cierpnie.

Lekko się uśmiechnął. Ogień już trochę przygasł. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek zapanuje nad sobą jak Adrien.

Zwolnij lot, zbliżając się do bloku gdzie mieszkał Mark. Zawsze najpierw tutaj zaglądał. Kucnął na parapecie i otworzył okno do końca.

- Jak tobie nie jest zimno, kiedy śpisz przy otwartym oknie? - Szepnął wskakując do małego pokoju, wcześniej składając skrzydła.

Spojrzał na blondyna. Spał na brzuchu obejmując poduszkę ramionami. Włosy zasłaniały mu pół twarzy a jedna noga wystawała spod kołdry.

Max delikatnie się uśmiechnął i dokładniej go okrył. Przesunął opuszkiem po jego policzku, lekko marszcząc brwi.

- Mark, Mark, Mark Dalyn – wyszeptał cicho, odgarniając mu włosy.

Młodszy dalej spał.

Wypuścił z palca jedną iskrę, która zapaliła świeczkę zapachową. Mark lubił takie rzeczy.

Spojrzał na jego twarz, oświetlaną przez delikatny płomień. Lekko różowe usta, rumiane policzki i zamknięte oczy. Blondyn miał swój specyficzny urok.

- Jak kiedyś będziesz spał, to zetnę ci te włosy i sprzedam – mruknął, rozglądając się po pokoju.

Nic ciekawego, biurko i szafa. Ale szukał ich. Postaci z jego snu, tak okropnych, potrafiących atakować ludzi nawet we śnie.

Nie wyczuł ich, Odetchnął. Miał tylko nadzieję, że czując jego płomień, nie przyjdą do Marka. Zerknął na świeczkę, a potem na Dalyn'a.

- Śpij dobrze – szepnął i wyszedł przez okno.

*

Kiedy wrócił ze słodyczowej uczty, ze zdrowymi rumieńcami na policzkach i całkiem wydanymi pieniędzmi, Yuki nie było.

Jackson zdjął płaszcz i odwiesił na wieszak. Buty rzucił gdzieś na korytarz. Pewnie potrzebowała odpoczynku. Możliwe, że czuła taki dyskomfort, jak on, kiedy przez kilka dni nie wyprostuje skrzydeł i nie pobawi się Mocą.

Zrezygnował z jedzenie czegokolwiek, wciąż czując cudowny smak truskawkowej czekolady z malinami.

Usiadł na kanapie i włączył laptopa. Szybko przerzucił nowe zdjęcia z aparatu i zaczął je sortować. Może pobawi się trochę w obrabianie?

Czas minął mu szybko. Od siedzenia przed komputerem rozbolały go oczy, więc szybko zamknął laptopa i położył się na plecach, zawijając w koc.

Obudził się, czując pod głową coś ciepłego. Mruknął cicho i objął Yuki w pasie. Dziewczyna zaczęła go głaskać. Była spięta.

- Nic się nie stało – wymruczał, czując jak się rozluźnia. - Przecież wiem, że u was też jakoś z tym jest.

- Było lepiej jak milczałeś i spałeś – wyburczała i wplotła mu palce we włosy.

Miękkie.

Jackson tylko ziewnął i lekko się poprawił.

Patrzyła jak znów zasypiał. Zaczesała sobie kosmyk włosów za ucha i przymknęła oczy. Jackson był taki ciepły… Odruchowo spojrzała na jego dłonie. Na tą delikatna jasną skórę. Potem przypomniały jej się te różnokolorowe oczy Adriena.

Pełne bólu.

*

Bawił się palcami starszego blondyna, nerwowo patrząc w dół. Przygryzł wargę.
- Max Barrow się denerwuje? - Jackson się zaśmiał i puknął go wolną ręką w kolano. - Wykręcisz mi zaraz palce.

- Bardzo śmieszne, Jackson. Bardzo.

Blondyn trzepnął go w ramię.

- Mały nie denerwuj się tak.

Szatyn zesztywniał.

- Nie. Jestem. Mały.

- Nawet ten twój przyjaciel Mark, jest wyższy od ciebie.

- Pff. - Odwrócił obrażony głowę.

Jackson dźgnął go palcem w policzek.

- Mały Max boi się pobrania krwi?

Młodszy spojrzał na swoją lewą rękę schowaną w rękawie.

- Zawsze dajesz prawą, nie będą kazać ci się rozbierać. - Zaczął mu układać grzywkę. - A jak się ładnie uśmiechniesz i użyjesz uroku, to może nawet kogoś wyrwiesz.

- Nie bądź śmieszny, Jackson. Jeszcze mi wydziara swój numer igłą od strzykawki na mojej skórze. - uniósł kącik ust i potrząsnął głową.

- Właśnie zniszczyłeś moje marzenia o byciu fryzjerem…

Max nie boi się skoku z dachu, natomiast boi się igły. Prawie zmiażdżył delikatną dłoń Jacksona, wtulając się w fotel. Nie, nie dostał numeru od pielęgniarki… Może to i lepiej.

Kiedy wracali, już było chłodniej. Robiło się zimno, wiał wiatr. Max trzymał Jacksona za dłoń i co chwilę na niego zerkał. Poczuł chłód na plecach. Wziął starszego na ręce, jak księżniczkę.

- Maaaax… Ja mam nogi.

- Ale chce ci się spać, Jackie – mruknął mu do ucha, pozwalając, aby oparł głowę o jego klatkę piersiową.

Szybkim krokiem doszedł do domu blondyna.

- Yuki, nie gryź mnie. - Jęknął, widząc spojrzenie dziewczyny. - Nie zmęczyłem go.

Położył Jacksona na łóżku, ale ten złapał go za dłoń.

- Max, zimno się robi… Może lepiej zostań?

- Nic mi się nie stanie. Nie zanosi się na deszcz ani nic. Nie mam daleko. - Uśmiechnął się i szybko wyszedł, uciekając przed Yuki.

Rzeczywiście było zimno. Od razu poczuł, jak zimny wiatr przenika całe jego ciało. Zabolało. Poprawił kaptur i wsunął dłonie do kieszeni. Zaczął iść szybciej. Drżał. Kątem oka widział, jak zbierają się deszczowe chmury. Przeklną pod nosem i zaczął biec.

Pierwsze krople uderzyły go w ramiona już po kilku sekundach. Lekko się wzdrygną. Przyspieszył.

W ciągu minuty lało jak z cebra. Bolało go całe ciało. Ruchy zrobiły się cięższe, zaczął zwalniać, szybko oddychał. Co się dzieje kiedy na ognisko wyleje się wiadro wody?

Trząsł się. Teraz już tylko się wlókł. Stracił ostrość widzenia, cały zesztywniał. Czuł wodę wszędzie, brodził w kałuży. Wypuścił powietrze. Spojrzał w niebo i zamrugał, zaślepiony kroplami deszczem.

Upadł na kolana.

Przymknął oczy. Czuł się coraz słabiej. Nie czuł ciepła ani ognia. Nie mógł ruszać palcami. Dolna warga zrobiła się sina.

Przewrócił się, czując jak szorstki asfalt drapie jego policzek. Potem była ciepła ciemność.

*
Wszystko było bez sensu. Siedział w szkolnej ławce i gapił się na swój sprawdzian. Ocena dopuszczająca. Tyle zmarnowanego czasu i tylko jakieś marne dwa? Oparł czoło o blat i westchnął cicho. Umiał chyba tylko robić zakupy babciom.

- Panie Dalyn, pana zainteresowanie lekcją jest niezwykłe.

Nie podniósł nawet głowy na słowa nauczyciela. Bo po co? Fizyka to teraz ostatnie czym się interesował.

Max nie odzywał się od dwóch dni. Żadnej wiadomości, żadnego telefonu. Był pod jego domem i widział tylko zasłonięte rolety. A pisał mu zawsze „dobranoc”. Markowi też nie odpowiadał. Nie było go na lizakach. Nigdzie. Jakby nagle wyparował.

Głowa mu pulsowała, wszystko go bolało. Miał ochotę rzucić się na łóżko i spać przez kilka dni. Od tych dwóch, głupich dni, ciągle ma koszmary i nie może się wyspać. Jakby z Maxem odeszło wszystko.

Samantha po raz kolejny nazwała go słodkim dzieckiem, więc był przybity jeszcze bardziej. Nie miał ani Maxa, ani pięknej Sam.

Wstał leniwie, słysząc dzwonek. Nie chciał zostawać na dwóch kolejnych matematykach. Nie dziś. Zbyt bardzo bolała go głowa.

Wyszedł przed szkołę, zapinając kurtkę. Spojrzał w bok. Za murkiem grupka uczniów paliła papierosy i popijała piwem. Zacisnął dłonie w pięści. Coś go tam ciągnęło… Łapał ich zachęcające spojrzenia. Nos podrażnił zapach nikotyny. Przyjemny… Przymknął oczy i zrobił dwa kroki w ich stronę…

Warknął cicho i odwrócił się na pięcie, od razu zaczynając bieg. Nie, nie, nie, nie, nie. Co mu w ogóle przyszło do głowy? Przyspieszył. Przebiegł przez ulicę i pokierował się w stronę domu Maxa. Nie, nie do niego. Kawałek dalej był las. Przynajmniej trochę samotności.

Kiedy skończyły mu się siły, był w środku lasu. Rzucił torbę gdzieś w krzaki i zacisnął dłonie w pięści. Zaczął uderzać nimi w drzewo. Był wściekły. Na siebie, za złe oceny, za złe samopoczucie, za brak kontaktu z Maxem, za Samatnhe, na Maxa, że go olewa, na Sam, bo odpycha go tylko przez jego wiek. Na cały świat.

Po kilku minutach, skórę na dłoniach miał zdartą a po palcach leciała mu krew. Wygrzebał plecak z krzaków i powolnym krokiem ruszył w stronę domu. Kilka razy się potknął. Po ulewie, która była dwa dni temu, w lesie było pełno błota.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz