Oto przedstawiam Wam pierwszą część opowiadania.
Co do błędów - na pewno kiedyś je znajdę.
Może nie jest ciekawie i trochę dziwnie.
Ale wszystko się rozwija.
Pisane dla Ali.
Zdjęcie autorstwa: Marysia Nalepa
CZĘŚĆ I
Jest za późno.
Sprawiasz, że chcę krzyczeć. Mam ochotę walczyć. Potem cała
siła znika. Razem z tobą. Rano się budzę, czuję lęk. Ktoś
zabrał mi oddech. Sprawiasz, że chcę umrzeć.
Inni krzyczą:
nie przestawaj oddychać.
Nie lubię cię.
Chcę wrzeszczeć. Zostaw mnie wreszcie, widzisz, że nie mam sił.
Mam dość tego szeptu, twojego głosu, lepkiego.
Czemu wszyscy
każą mi walczyć? Nie poddawać się? Jak dużo muszę znaczyć.
Dla ciebie nic prawda?
Mam dość tego,
że się budzę, otwieram oczy i biorę oddech.
„Znowu
bawisz się w pisarza z depresją” - tak powiedziałby Mark. Gdyby
tylko tu był i mógł patrzeć na swojego przyjaciela, który teraz
garbił się na krześle. Brązowe, ciemne i gęste włosy opadały
mu na oczy, kolczyk w wardze nagle zaczął mu przeszkadzać. Wstał
z krzesła i przeciągnął się, gniotąc kartkę, która po chwili
spłonęła w jego dłoni. Otrzepał skórę z popiołu.
Na
lewą rękę założył czarną rękawiczkę, z materiału
przypominającego skórę, sięgająca do łokcia. Spojrzał przez
okno. Nie padało, ale pewnie było zimno. Na moment zatrzymał się,
widząc jakiegoś ptaka, który usiadł na parapecie. Podskakiwał na
małych nóżkach i cicho ćwierkał.
-
Co jedzą ptaki? - stuknął palcem w szybę.
Mały
ptak wbił w niego wzrok. Po chwili odleciał. Chłopak wzruszył
ramionami i sięgnął z fotela szarą bluzę.
-
Pewnie wyglądam nieciekawie.
Wziął
z kuchni jakieś ziarna słonecznika i dyni. Otworzył okno i wysypał
je na parapet. Mark siedział na ławce.
Kilka
minut później już biegł w stronę Marka. Blondyn miał na sobie
spodenki do kolan. Potrafił założyć je nawet zimną, kiedy był
mróz i śnieg…
- Nie zapalisz się? - Mruknął na powitanie i usiadł obok niego.
Mark
spojrzał na chłopaka, odgarniając sobie grzywkę. Był, mimo
swojej śniadej skóry, bledszy niż zazwyczaj. Pod oczami widział
cienie. Usta miał suche, a w tych ciepłych czekoladowych oczach nie
mógł znaleźć żadnej energii.
-
Daj spokój, ciepło jest! - Wyszczerzył się i z dumą poprawił
sobie nogawki.
Max
wywrócił tylko oczyma i złapał przyjaciela za nadgarstek, ciągnąc
w górę.
-
Nie będę przynosić ci aspiryny jak będziesz umierać z gorączką
– złapał go pod ramię.
-
Mamo, nie krzycz. - Wymruczał blondyn i oparł się lekko o
starszego.
-
Lizaki?
Blondyn
pociągnął go tylko w stronę sklepiku. Cały czas patrzył na
niego. Miał wrażenie, że w każdym momencie po prostu się
rozpędzi i skoczy z mostu. Optymalnie pod samochód, bo do mostu w
pobliżu nie było. Cokolwiek.
-
Martwię się o ciebie, Max. - szepnął, wkładając sobie lizaka do
ust.
Brązowooki
przez chwilę nie mówił nic, patrząc jak młodszy oblizuje usta i
lizaka. Przygryzł wargę.
-
Nie musisz.
-
Ostatni raz też nie musiałem, a… - nie skończył.
Max
przytknął mu palec do ust.
-
To było zupełnie coś innego. - Zabrał mu lizaka.
-
Widzę, że coś jest nie tak.
-
To śmierć. Śmierci nie cofniesz, Mark.
Blondyn
zmarszczył brwi. Chłopak wyrzucił lizaka i usiadł na ławce,
chowając twarz w dłonie. Usiadł koło niego, opierając się o
niewygodne oparcie.
-
Max… - Szepnął,
Starszy
tylko oparł głowę o jego ramię i zamknął oczy.
-
Nie chcę nic mówić. Słowa to czasami gówno.
*
Wstał
z łóżka owijając się w kołdrę. Nie musiał wychodzić,
wiedział, że jest zimno. Schował białe skrzydła. Skrzywił się
lekko. Dlaczego nie mogło być pięknie jak w filmach? Gdzie
skrzydła albo znikały, albo bezproblemowo można było je chować.
Oczywiście, trzeba się bardziej męczyć. Chować je, wtapiać w
skórę na plecach. Nie dość, że boli, to jeszcze ma się
wrażenie, że pod którą na plecach pełzają małe robaki.
Przynajmniej on tak czuł... Czy to by było takie dziwne, gdyby
paradował po mieście ze skrzydłami?
Yuki
dalej spała. Dziwiło go to, że ciągle przy nim jest. Jeszcze nie
wybuchła. To chyba prawda, co mówił o niej Adrien. Ta niska
dziewczyna ma bardzo dziwny charakter.
Szybko
się ubrał, teraz stał przed lustrem i układał swoją jasnoblond
grzywkę. Przesunął jeszcze bezbarwną pomadką po ustach i
podkładem przyklepał cienie pod oczyma. Uśmiechnął się do
siebie, z dumą patrząc na bluzę z jednorożcem.
Złapał
za aparat i wyskoczył z mieszkania, cicho zamykając drzwi.
Zapomniał telefonu – trudno, najwyżej Yuki utnie mu głowę.
Starał
się jak najciszej zbiec po schodach. Może byłoby to łatwiejsze,
gdyby zawiązał sznurówki?
Wiązanie
sznurówek jest dla słabych.
-
Oj Jackson, Jackson, zabijesz się kiedyś, zwolnij.
Zatrzymał
się gwałtownie i rozejrzał. Zawsze tak mówiła. Kiedy biegał za
szybko, w samych skarpetkach po śliskiej podłodze. Poprawiała mu
szalik zanim wyszedł na dwór.
Nie
lubił tego. Kiedy miał omamy. Jego mózg przywoływał jej głos.
Ciepły, lekko drżący, często pełen irytacji. Wiedział, że nie
wróci.
Pokręcił
tylko głową i wyszedł na zewnątrz. Było zimno, czuł to. Jeszcze
potrafił coś czuć. Jeszcze sąsiadka odpowiedziała mu na dzień
dobry. Jeszcze istniał...
Kucnął
na chodniku i zrobił zdjęcie mrówkom. Patrzył przez chwilę jak
biegają wokół mrowiska. Takie małe, a jakie szybkie. Naciągnął
kaptur na głowę i ruszył przed siebie. Miał po prostu ochotę się
przejść. Pochodzić, pooddychać świeżym powietrzem, dać Yuki
odpocząć.
Albo
chciał poczuć się jak dawniej.
Tylko
nic już tak nie będzie. Wiedział co to śmierć, wiedział, że
nie można się z nią bawić. Nawet Adrien próbował. Zabrała
kawałek Jacksona ze sobą. Spojrzał na swoje dłonie. Blade.
Ciekawe
czy będzie jak w książkach, czy tak jak uczył go Adrien. Będzie
robił się coraz bledszy, niewyraźny. Będzie znikać, rozpływać.
Jak mgła. Tracić powoli siły i energię do życia. Coś jak
umieranie.
W
podręcznikach, to był tylko mit, krótka legenda, opowiadająca o
czterech dziwnych ludziach. Każdy z nich umiał coś innego. Jeden
bawił się wodą, kolejny ogniem, trzeci światłem a ostatni
tańczył z wiatrem. Jeśli jeden z nich umarł, reszta w ciągu
tygodnia cierpiała straszliwie, po czym również zostawali
pochłonięci przez śmierć.
Adrien
opowiadał całkiem inaczej. Zawsze potrzebne są cztery osoby.
Cztery różne Moce. Bez jednej czworokąt nie działa. Umiera jedna,
za nią kolejne. Powoli. Coś na kształt rozmywania, znikania w
powietrzu.
Znowu
spojrzał na swoje dłonie. Albo popadał w paranoję, albo był
niemal pewny, że wczoraj były mniej blade. Tęsknił za nią, ale
nie chciał umierać. Za dużo odcinków My Little Pony zostało do
obejrzenia, nie mówiąc o nowym sezonie.
Objął
się ramionami i szybkim krokiem ruszył w stronę cukierni. Robiło
się coraz zimniej. Motyle nie lubią zimna.
-
O kurczaczki – mruknął pod nosem, kiedy wszedł do środka.
Uderzył
go miły zapach słodkich babeczek i gorącej czekolady. Zatarł
ręce. Pieniądze w kieszeni niemal zaczęły go palić, kiedy
sprzedawczyni za ladą miło się uśmiechnęła.
*
Mógł
stać. Mógł iść. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Kaptur
zasłaniał jego twarz. Stał na środku chodnika. Każdy go omijał,
czasami potrącał lub przeklinał. A on widział, słyszał, czuł.
Ich bicie serc, chaotyczne myśli, ciepło. Mógł zabrać każdego,
w dowolnym momencie. Ciekawe czy oni wiedzą? Widzą? Jak stoi i
każdego obserwuję, oddychając w rytm bicia ich serc?
Zaczął
powoli iść. Wolno, przed siebie. Dłonie wsunął w kieszenie
bluzy. Było późno. Czuł, jak deszczowe chmury zbierają się nad
miastem, jak rosa osadza się na trawie.
Panował
nad tym.
Zawiesił
wzrok na dziewczynie, która siedziała w małej kawiarni. Piła
wodę. Patrzył jak przełykała, a jedna kropla wody spływała po
jej brodzie. Uniósł jeden kącik ust. Nagle reszt woda z butelki
wylała się na jej twarz. Jakby kazał swojemu psu zaszczekać.
Ruszył
dalej. Szedł w stronę szpitala.
Wszedł
do środka i ruszył pierwszym lepszym korytarzem. Okropny, szpitalny
zapach. Nienawidził tego miejsca z całego swojego zimnego serca.
Widział
tu całe życie. Pierwsze oddechy i ostatnie. Uśmiechy i łzy.
Słyszał modlitwy. A co mógł zrobić?
Tylko
zapewniać i obiecywać.
Usiadł
przy stoliku w małej stołówce. Uderzył palcami w blat, tak, że
kilka kropel wody z kubka poleciało na jego dłoń.
Wstał.
Zatrzymał
się dopiero przy drzwiach od sali operacyjnej. Było tu kilka osób.
Modlili się. A nikt go nie widział. Spojrzał na swoje odbicie w
szybie. Ciemne blond włosy, różnokolorowe oczy i ściśnięte
usta.
Adrien
spojrzał na tych ludzi. Ich córka właśnie umierała na stole
operacyjnym.
A
on mógł tylko obiecywać.
*
Ciemny
kształt przemykał między uliczkami. Szybko opuszczał miasto.
Pragnął jak najszybciej poczuć pod łapami trawę i miękką
ziemię.
Olbrzymia
wilczyca wybiegła z ciemnej uliczki i ruszyła w stronę wsi.
Wyglądała pięknie. Potężne łapy nie pozostawiały po sobie
żadnego dźwięku. Mięśnie idealnie ze sobą współgrały. Szare
futro falowało od pędu. Niebieskie oczy zdawały się świecić.
Wilczyca
wreszcie dotarła do polnej drogi. Biegła coraz szybciej, w stronę
lasu. Starała się nie zostawić po sobie żadnego śladu. Może
tego potrzebowała? Tak jak oni czasem muszą rozłożyć skrzydła
ona musi być wilkiem.
Kiedy
wbiegała do lasu, czuła się jakby ktoś okrywał ja kocem.
Delikaty zapach, miękkie poszycie niemal pieszczące jej łapy,
półmrok i uczucie wolności.
Zatrzymała
się na środku i rozejrzała się. Czuła się jak królowa. Teraz
była najsilniejsza. Zagłuszyła wyrzuty sumienia. Jackson przez to
kilka minut sobie poradzi.
*
-
Nie masz mnie – szepnął drżąc.
Czuł,
jak ciemna postać delikatnie przesunęła palcami po jego ramieniu.
Była tuż za nim. Czuł na karku jej oddech. Gęsia skórka.
-
Nie masz mnie. - Warknął, czując jak trzęsie się mu głos.
Objęła
go ramionami. Ciemna istota, przypominająca człowieka, bez twarzy i
cała czarna. Szeptała mu do ucha i kładła ręce na ramionach.
-
Nie masz – tracił siły.
Nie
widział gdzie jest. To był dziwny pokój. Bez okien, Ciemny, jednak
widział wszystko.
-
Ale jak to nie? - Od tego głosu cały się spiął. - Ja jestem
zagubiony w tobie.
Max
zerwał się na równe nogi, niemal spadając z łóżka. Oddychał
szybko, w uszach mu szumiało, czuł jak szybko bije mu serce.
Drżącymi rękami przetarł twarz – była cała we łzach.
Powoli
wstał, łapiąc się krzesła. Cały się trząsł, był w zbyt
dużym szoku. Nie słyszał nawet swojego szlochu. Zapalił światła,
wszędzie gdzie się dało. Wszedł do kuchni i oparł się ramionami
o blat, pozwalając aby kilka łez spadło na podłogę. Otworzył
szafkę, wyciągając tabletki. Już nawet nie pamiętał na co.
Lepszy sen, uspokojenie, przeciw depresji, ziołowe, witaminy.
Połknął
i popił wodą z kranu. Osunął się na podłogę. Teraz słyszał
już tylko swój przyspieszony oddech. Plecy zaczęły go boleć i
swędzieć. Nie robił tego od kilku dni. Zdjął z siebie koszulkę
– nie pomogło.
Wstał.
Założył trampki, nie zawiązując sznurowadeł. Plecy bolały
coraz bardziej. Wyszedł z mieszkania i zaczął się wspinać po
schodach. Po kilku minutach już stał na dachu. Patrzył na niebo.
Gwiazdy. Potem spojrzał w dół.
Było
zimno, wiał wiatr. On miał wrażenie, że płonie. Odgarnął sobie
ciemną krzywkę z oczu i oblizał dolną wargę. Lekko się
uśmiechnął, czując chłód metalowego kolczyka. Zacisnął dłonie
w pięści. Może to adrenalina? Leki? Pozostałości po koszmarze?
Zaczął
biec.
Krawędź
była coraz bliżej,a on wydłużał krok, biegnąc coraz szybciej.
Była już blisko. Odbił się od niej i skoczył. Wysokość i pęd
na moment zabrały mu całkiem oddech. Przez sekundę spadał.
Potem
nie wytrzymał.
Skóra
na plecach pękła. Krople krwi spłynęły po jego śniadej skórze,
by po chwili mogły okazać się skrzydła. Wrzasnął. Bolało. Ale
czuł taką ulgę.
Rana
szybko się zagoiła, teraz pozostała tylko ekscytacja. Poruszył
skrzydłami i wzbił się w górę. Wyżej. Przymknął oczy, czując
jak wiatr obija mu twarz. Skrzydła płonęły. Miał tylko szczerą
nadzieję, że nikt go nie zobaczy i Adrien nie urwie mu głowy. Nie
zapanuje nad ogniem, zbyt długo chował skrzydła. Uczucie podobne
do tego, kiedy ktoś siedzi za długo na jednej nodze – cierpnie.
Lekko
się uśmiechnął. Ogień już trochę przygasł. Zastanawiał się,
czy kiedykolwiek zapanuje nad sobą jak Adrien.
Zwolnij
lot, zbliżając się do bloku gdzie mieszkał Mark. Zawsze najpierw
tutaj zaglądał. Kucnął na parapecie i otworzył okno do końca.
-
Jak tobie nie jest zimno, kiedy śpisz przy otwartym oknie? - Szepnął
wskakując do małego pokoju, wcześniej składając skrzydła.
Spojrzał
na blondyna. Spał na brzuchu obejmując poduszkę ramionami. Włosy
zasłaniały mu pół twarzy a jedna noga wystawała spod kołdry.
Max
delikatnie się uśmiechnął i dokładniej go okrył. Przesunął
opuszkiem po jego policzku, lekko marszcząc brwi.
-
Mark, Mark, Mark Dalyn – wyszeptał cicho, odgarniając mu włosy.
Młodszy
dalej spał.
Wypuścił
z palca jedną iskrę, która zapaliła świeczkę zapachową. Mark
lubił takie rzeczy.
Spojrzał
na jego twarz, oświetlaną przez delikatny płomień. Lekko różowe
usta, rumiane policzki i zamknięte oczy. Blondyn miał swój
specyficzny urok.
-
Jak kiedyś będziesz spał, to zetnę ci te włosy i sprzedam –
mruknął, rozglądając się po pokoju.
Nic
ciekawego, biurko i szafa. Ale szukał ich. Postaci z jego snu, tak
okropnych, potrafiących atakować ludzi nawet we śnie.
Nie
wyczuł ich, Odetchnął. Miał tylko nadzieję, że czując jego
płomień, nie przyjdą do Marka. Zerknął na świeczkę, a potem na
Dalyn'a.
-
Śpij dobrze – szepnął i wyszedł przez okno.
*
Kiedy
wrócił ze słodyczowej uczty, ze zdrowymi rumieńcami na policzkach
i całkiem wydanymi pieniędzmi, Yuki nie było.
Jackson
zdjął płaszcz i odwiesił na wieszak. Buty rzucił gdzieś na
korytarz. Pewnie potrzebowała odpoczynku. Możliwe, że czuła taki
dyskomfort, jak on, kiedy przez kilka dni nie wyprostuje skrzydeł i
nie pobawi się Mocą.
Zrezygnował
z jedzenie czegokolwiek, wciąż czując cudowny smak truskawkowej
czekolady z malinami.
Usiadł
na kanapie i włączył laptopa. Szybko przerzucił nowe zdjęcia z
aparatu i zaczął je sortować. Może pobawi się trochę w
obrabianie?
Czas
minął mu szybko. Od siedzenia przed komputerem rozbolały go oczy,
więc szybko zamknął laptopa i położył się na plecach,
zawijając w koc.
Obudził
się, czując pod głową coś ciepłego. Mruknął cicho i objął
Yuki w pasie. Dziewczyna zaczęła go głaskać. Była spięta.
-
Nic się nie stało – wymruczał, czując jak się rozluźnia. -
Przecież wiem, że u was też jakoś z tym jest.
-
Było lepiej jak milczałeś i spałeś – wyburczała i wplotła mu
palce we włosy.
Miękkie.
Jackson
tylko ziewnął i lekko się poprawił.
Patrzyła
jak znów zasypiał. Zaczesała sobie kosmyk włosów za ucha i
przymknęła oczy. Jackson był taki ciepły… Odruchowo spojrzała
na jego dłonie. Na tą delikatna jasną skórę. Potem przypomniały
jej się te różnokolorowe oczy Adriena.
Pełne
bólu.
*
Bawił
się palcami starszego blondyna, nerwowo patrząc w dół. Przygryzł
wargę.
-
Max Barrow się denerwuje? - Jackson się zaśmiał i puknął go
wolną ręką w kolano. - Wykręcisz mi zaraz palce.
-
Bardzo śmieszne, Jackson. Bardzo.
Blondyn
trzepnął go w ramię.
-
Mały nie denerwuj się tak.
Szatyn
zesztywniał.
-
Nie. Jestem. Mały.
-
Nawet ten twój przyjaciel Mark, jest wyższy od ciebie.
-
Pff. - Odwrócił obrażony głowę.
Jackson
dźgnął go palcem w policzek.
-
Mały Max boi się pobrania krwi?
Młodszy
spojrzał na swoją lewą rękę schowaną w rękawie.
-
Zawsze dajesz prawą, nie będą kazać ci się rozbierać. - Zaczął
mu układać grzywkę. - A jak się ładnie uśmiechniesz i użyjesz
uroku, to może nawet kogoś wyrwiesz.
-
Nie bądź śmieszny, Jackson. Jeszcze mi wydziara swój numer igłą
od strzykawki na mojej skórze. - uniósł kącik ust i potrząsnął
głową.
-
Właśnie zniszczyłeś moje marzenia o byciu fryzjerem…
Max
nie boi się skoku z dachu, natomiast boi się igły. Prawie
zmiażdżył delikatną dłoń Jacksona, wtulając się w fotel. Nie,
nie dostał numeru od pielęgniarki… Może to i lepiej.
Kiedy
wracali, już było chłodniej. Robiło się zimno, wiał wiatr. Max
trzymał Jacksona za dłoń i co chwilę na niego zerkał. Poczuł
chłód na plecach. Wziął starszego na ręce, jak księżniczkę.
-
Maaaax… Ja mam nogi.
-
Ale chce ci się spać, Jackie – mruknął mu do ucha, pozwalając,
aby oparł głowę o jego klatkę piersiową.
Szybkim
krokiem doszedł do domu blondyna.
-
Yuki, nie gryź mnie. - Jęknął, widząc spojrzenie dziewczyny. -
Nie zmęczyłem go.
Położył
Jacksona na łóżku, ale ten złapał go za dłoń.
-
Max, zimno się robi… Może lepiej zostań?
-
Nic mi się nie stanie. Nie zanosi się na deszcz ani nic. Nie mam
daleko. - Uśmiechnął się i szybko wyszedł, uciekając przed
Yuki.
Rzeczywiście
było zimno. Od razu poczuł, jak zimny wiatr przenika całe jego
ciało. Zabolało. Poprawił kaptur i wsunął dłonie do kieszeni.
Zaczął iść szybciej. Drżał. Kątem oka widział, jak zbierają
się deszczowe chmury. Przeklną pod nosem i zaczął biec.
Pierwsze
krople uderzyły go w ramiona już po kilku sekundach. Lekko się
wzdrygną. Przyspieszył.
W
ciągu minuty lało jak z cebra. Bolało go całe ciało. Ruchy
zrobiły się cięższe, zaczął zwalniać, szybko oddychał. Co się
dzieje kiedy na ognisko wyleje się wiadro wody?
Trząsł
się. Teraz już tylko się wlókł. Stracił ostrość widzenia,
cały zesztywniał. Czuł wodę wszędzie, brodził w kałuży.
Wypuścił powietrze. Spojrzał w niebo i zamrugał, zaślepiony
kroplami deszczem.
Upadł
na kolana.
Przymknął
oczy. Czuł się coraz słabiej. Nie czuł ciepła ani ognia. Nie
mógł ruszać palcami. Dolna warga zrobiła się sina.
Przewrócił
się, czując jak szorstki asfalt drapie jego policzek. Potem była
ciepła ciemność.
*
Wszystko
było bez sensu. Siedział w szkolnej ławce i gapił się na swój
sprawdzian. Ocena dopuszczająca. Tyle zmarnowanego czasu i tylko
jakieś marne dwa? Oparł czoło o blat i westchnął cicho. Umiał
chyba tylko robić zakupy babciom.
-
Panie Dalyn, pana zainteresowanie lekcją jest niezwykłe.
Nie
podniósł nawet głowy na słowa nauczyciela. Bo po co? Fizyka to
teraz ostatnie czym się interesował.
Max
nie odzywał się od dwóch dni. Żadnej wiadomości, żadnego
telefonu. Był pod jego domem i widział tylko zasłonięte rolety. A
pisał mu zawsze „dobranoc”. Markowi też nie odpowiadał. Nie
było go na lizakach. Nigdzie. Jakby nagle wyparował.
Głowa
mu pulsowała, wszystko go bolało. Miał ochotę rzucić się na
łóżko i spać przez kilka dni. Od tych dwóch, głupich dni,
ciągle ma koszmary i nie może się wyspać. Jakby z Maxem odeszło
wszystko.
Samantha
po raz kolejny nazwała go słodkim dzieckiem, więc był przybity
jeszcze bardziej. Nie miał ani Maxa, ani pięknej Sam.
Wstał
leniwie, słysząc dzwonek. Nie chciał zostawać na dwóch kolejnych
matematykach. Nie dziś. Zbyt bardzo bolała go głowa.
Wyszedł
przed szkołę, zapinając kurtkę. Spojrzał w bok. Za murkiem
grupka uczniów paliła papierosy i popijała piwem. Zacisnął
dłonie w pięści. Coś go tam ciągnęło… Łapał ich
zachęcające spojrzenia. Nos podrażnił zapach nikotyny. Przyjemny…
Przymknął oczy i zrobił dwa kroki w ich stronę…
Warknął
cicho i odwrócił się na pięcie, od razu zaczynając bieg. Nie,
nie, nie, nie, nie. Co mu w ogóle przyszło do głowy? Przyspieszył.
Przebiegł przez ulicę i pokierował się w stronę domu Maxa. Nie,
nie do niego. Kawałek dalej był las. Przynajmniej trochę
samotności.
Kiedy
skończyły mu się siły, był w środku lasu. Rzucił torbę
gdzieś w krzaki i zacisnął dłonie w pięści. Zaczął uderzać
nimi w drzewo. Był wściekły. Na siebie, za złe oceny, za złe
samopoczucie, za brak kontaktu z Maxem, za Samatnhe, na Maxa, że go
olewa, na Sam, bo odpycha go tylko przez jego wiek. Na cały świat.
Po
kilku minutach, skórę na dłoniach miał zdartą a po palcach
leciała mu krew. Wygrzebał plecak z krzaków i powolnym krokiem
ruszył w stronę domu. Kilka razy się potknął. Po ulewie, która
była dwa dni temu, w lesie było pełno błota.


